Dym, woda, mgła.
zapach palonego koksu smutnie unoszący się w powietrzu.
Przenikliwy chłód,
brutalnie łamiący dumne, wyprostowane sylwetki.
wilgotna wrzosowa noc, a może świt...
pełen tlących się ostatkiem sił,
zgarbionych latarni,
błąkających się czworonożnych cieni niczym upiorne zjawy...
surowo otula mnie dziś.
liczę w kałużach gorące księżyce,
liczę uderzenia obcasów o piaszczyste, miejskie ulice...
w tej wilgotnej dymem spowitej ciszy,
snuję się pomiędzy ściśniętymi w kręte szeregi,
masywnymi kamienicami,
błądzę w kamiennym kanionie labiryntu,
wśród złowrogo nastroszonych dachów,
domów pełnych strzelistych okien,
niczym ślepia zuchwałych kochanek mego strachu.
drżą ciemne dziedzińce,
piersi tłoczące zmurszałe oddechy przez ukryte w cieniu bramy,
wrota krypt.
lustrem wiecznie mokry bruk,
po którym ściekają w noc, strumienie miejskiego brudu,
mój wątły cień
i moje łzy.
nieśmiało podnoszę wzrok,
tłumiąc nienarodzone słowa,
dławiąc krzyk.
Czy wyłonisz się dziś zwiastunko upragnionej nadziei,
czy ocalisz choć część z tego,
co dziś umiera konając w wyblakłej pamięci...
czy wyszepczesz zza błękitnego wachlarza pragnienie winnego oddechu,
czułości tonącej we łzach dla chwil minionych.
Czy twą myślą pani
w twym słowie,
raz jeszcze nakreślę,
zapamiętany twój obraz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz